„Tak spełnia się na nich przepowiednia Izajasza: Słuchać będziecie, a nie zrozumiecie, patrzeć będziecie, a nie zobaczycie. Bo stwardniało serce tego ludu, ich uszy stępiały i oczy swe zamknęli, żeby oczami nie widzieli ani uszami nie słyszeli, ani swym sercem nie rozumieli: i nie nawrócili się, abym ich uzdrowił.”
Czy nasze serce może stwardnieć od zadanych ran? Może. Chowa wtedy swoje piękno głęboko do środka i hamuje jego rozwój, dusi w zarodku i traktuje jako słabość, którą najlepiej opancerzyć. Jesteśmy wtedy jak dorodne błyszczące kasztany okryte kłującą skorupką. Tylko że kasztany dojrzewają i nie tkwią wiecznie w swych indywidualnych zbrojach, my zaś w nich zastygamy. Boimy się kochać, boimy się rozwijać, boimy się otwierać na innych ludzi. Nie dopuszczamy do siebie Boga i stajemy się lampą chowaną pod korcem.
Nasze nieme, głęboko ukryte, cierpienie twardnieje i w ciemności rodzi swoje cierpkie owoce – zatwardziałość, egoizm, pychę, pogardę, cynizm… Wciąż jesteśmy ludźmi – mamy uszy, lecz już nie słyszymy. Mamy oczy, lecz już nie widzimy. Dlaczego? Ponieważ musielibyśmy przebaczyć aż siedemdziesiąt siedem razy. Ponieważ musielibyśmy przestać rzucać kamieniem. Ponieważ musielibyśmy wyjść spod korca naszych ran i zacząć kochać miłością bez-warunkową. A wtedy okazalibyśmy swoją „słabość”, której tak bardzo się obawiamy. Słabość, którą świat tak bezwzględnie piętnuje. Słabość, która w rzeczywistości jest naszą siłą.
Nasze prywatne, wykuwane pod wpływem cierpienia zbroje, najbardziej ranią nas samych. Otwórzmy się na Chrystusa. Na Jego miłość. I na innych ludzi. Nadstawmy drugi policzek, bo inaczej do końca naszego życie będziemy patrzeć, ale nie zobaczymy; będziemy słuchać, ale nie usłyszymy; będziemy kochać, ale nie pokochamy. Będziemy żyć pod korcem i pod korcem… umrzemy.