„A gdy schodzili z góry, przykazał im, aby nikomu nie rozpowiadali o tym, co widzieli, zanim Syn Człowieczy nie powstanie z martwych. Zachowali to polecenie, rozprawiając tylko między sobą, co znaczy powstać z martwych.”
Uczniowie między sobą rozmawiali na temat słów Jezusa. Nie zapytali się Jego wprost o to, co to znaczy, że powstanie z martwych, ale w swoim towarzystwie snuli rozmaite przypuszczenia. Po ludzku rozważali Boskie tajemnice – plan z góry skazany na niepowodzenie.
My również po ludzku próbujemy ogarnąć całą duchowość. Chcemy rozwikłać Boga, przeanalizować Jego tok myślenia, wyprzedzić plan działania. Za wszelką cenę chcemy upowszednić Jego boskość i nalegamy, żeby to On zniżył się do naszego poziomu, do naszej… ułomnej przewidywalności. Nie wystarcza nam to, że Bóg już raz stał się człowiekiem – chcemy po raz kolejny wtłoczyć Go w ludzkie schematy i standardy, po to, by Go zrozumieć. Poznać. I całkowicie dostosować do nas – do naszych planów, oczekiwań, marzeń.
A tymczasem, pomimo naszej duchowej nieporadności Jezus powstanie z martwych… Wyjdzie z naszej ciemności, z naszej niemocy, z naszych ran. Po to, by nas zbawić, by nas uzdrowić, by nas… uczłowieczyć. Nie banalizujmy tego daru i nie utożsamiajmy go z częścią plastikowej corocznej święconki. Wpuśćmy Jezusa do naszej najgłębszej ciemności i pozwólmy Mu odsunąć głaz, który w naszym sercu zasunęliśmy już dawno, dawno temu.
Niech w naszym sercu zmartwychwstanie Jezus. Niech już na zawsze powstanie z martwych…