„Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego? A oni odpowiedzieli: Jedni za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za Jeremiasza albo za jednego z proroków. Jezus zapytał ich: A wy za kogo mnie uważacie? Odpowiedział Szymon Piotr: Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego”. A dziś… Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego?
Za tolerancyjnego człowieka z długimi włosami, który tak bardzo ukochał ludzi, że zgadza się i na małżeństwa homoseksualne, i na prawo do własnego brzucha oraz na ogólnie pojętą tęczową miłość. Ludzie uważają Jezusa za człowieka miłosiernego, który w swej naiwności nieustannie „przymyka oko” na ich grzechy. Ludzie uważają Jezusa za wyrozumiałego „ziomala”, który w dzisiejszych czasach nieraz upadającego Kościoła na pewno byłby wierzący, ale niepraktykujący. Ludzie uważają Jezusa za bezkonfliktowego chłopaczka, który na pewno też miał „swoje potrzeby”…
Odzieramy Jezusa z Jego boskości i w dodatku za Niego decydujemy o grzeszności (lub nie) naszego postępowania. To my sami mówimy: Jezus by mnie zrozumiał… Jezus zrobiłby to samo na moim miejscu… Jezus by nie patrzył na to tak restrykcyjnie… Przecież Jezus kochał wszystkich…
To prawda! Jezus kocha wszystkich, ale zdecydowanie odrzuca ich grzechy.
A te grzechy, które tak próbujemy zmienić w czyjeś prawa… Cóż, świat się zmienia, ale grzechy są te same, więc skoro Jezus ponad dwa tysiące lat temu kochał WSZYSTKICH ludzi, ale zdecydowanie odrzucał ich grzechy, to skąd ta pewność, że nagle zmieniłby zdanie?!
Jezus jest Synem Bożym. Skoro powiedział: „Idź i nie grzesz więcej”, to skąd się wzięło nasze przeświadczenie, że nam powiedziałby: „idź, nie uważam, że grzeszysz”?
Na siłę przesuwamy granice Dekalogu, rozszerzamy przykazanie miłości, gloryfikujemy wszystko, co tylko odwraca naszą uwagę od naszych własnych grzechów. Czy przypadkiem nie jest tak, że wymagamy od Jezusa wyrozumiałości graniczącej z uświęcaniem grzechu, ponieważ my sami nie możemy już spojrzeć bez odrazy w lustro?
Za kogo Go uważamy?
