Matka współcierpiąca

„A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie?” (Łk 1, 39-45)

Maryja Pomijana, Maryja Lekceważona, Maryja Niedoceniana…

Nie chcemy mieć pośredników w naszej relacji z Chrystusem. Wolimy samodzielnie budować tę więź – bez pomocników.

A czyż Jezus narodziłby się bez Maryi?

Nie, bo nawet Bóg skorzystał z Jej pomocy – wybrał Ją, by przekazać nam Jezusa. Bóg wie, co robi, jest nieomylny – skoro skorzystał z Jej pomocy, to znaczy, że to było dobre. Nie dla Niego. Nie dla Jezusa. Ale dla nas.

Dlaczego więc tak bardzo się wzdragamy przed zaproszeniem Maryi do naszej relacji z Chrystusem?

Ponieważ boimy się, że nasze słowa – powtarzane przez Maryję Jezusowi – stracą nasze emocje. Boimy się, że zostaną odarte z naszych łez, z naszego bólu, z naszej nadziei i że zostaną przekazane Jezusowi w formie beznamiętnej wyliczanki. Boimy się, że nasze prośby zostaną pozbawione naszej indywidualności.
Nie bójmy się tego! Chrystus nie potrafi słuchać formalistycznych modlitw, a Maryja nie potrafi ze swoim synem rozmawiać sucho i rzeczowo.

I tak, możemy do Jezusa zwracać się bezpośrednio, ale nie jesteśmy w stanie modlić się do Niego z tej perspektywy co Maryja – współcierpiącej Matki. Ona do naszych próśb dołącza jeszcze swoje matczyne współczucie, które niekiedy jest większe niż nasze prywatne cierpienie. Maryja nie pomniejsza naszych modlitw, Ona je potęguje.

I to Ona przychodzi z Chrystusem do nas.