„A Jezus przemówił do niego: Co chcesz, abym ci uczynił? Powiedział Mu niewidomy: Rabbuni, żebym przejrzał. Jezus mu rzekł: Idź, twoja wiara cię uzdrowiła. Natychmiast przejrzał i szedł za Nim drogą.”
Ślepiec był szczęściarzem – nie dlatego, że dotknęła go łaska uzdrawiająca, ale dlatego że wiedział o swojej ślepocie. A przecież kalectwo może być zarówno fizyczne, jak i duchowe, tylko że to drugie jest tak trudne do zauważenia i tak bardzo lekceważone…
My przecież też jesteśmy ślepi, jesteśmy głusi, jesteśmy trędowaci, ale nie zdajemy sobie z tego sprawy, chociaż tak bardzo cierpimy. Nasza krew wypływająca z duchowych ran jątrzy się, zamienia w żółć, przez co zatruwa nas, naszych najbliższych i kaleczy wszystkich wokół. Nie dostrzegamy tego bolesnego przekształcania i nie widzimy, że każda z naszych ran zamienia się w cios – nokautuje nas i naszą rodzinę, a my z bezbronnych ofiar stajemy się katami…
Ślepniemy, bo nie widzimy, że nasi najbliżsi broczą naszą krwią.
Ślepniemy, bo nie widzimy Chrystusa, który również przez nas krwawi.
Ślepniemy, bo nie widzimy nikogo poza sobą.
Jesteśmy tak zapatrzeni we własny ból, że nie widzimy już własnej ręki zadającej cios innym. I jesteśmy tak zasłuchani we własny krzyk, że nie słyszymy jęków tych, których sami szarpiemy. Nie umiemy już ocierać cudzych łez. Stajemy się ślepcami – duchowymi kalekami i fizycznymi oprawcami.
I to jest ten czas, w którym mija nas Jezus. Możemy Go jeszcze złapać za rękaw i błagać, by nas uzdrowił, ale możemy też spuścić wzrok i dalej zagłębiać się w naszą ślepotę.
A Jezus, tak obolały od naszych ran, przyjmie nasz wybór. Zatrzyma się przy nas, albo pójdzie dalej, by ratować kolejnych ślepców, ale tym razem tych, którzy pragną przejrzeć…