„Twoja córka umarła, czemu jeszcze trudzisz Nauczyciela? Lecz Jezus, słysząc, co mówiono, rzekł do przełożonego synagogi: Nie bój się, wierz tylko!”
Modlę się o cud. Codziennie. O mój osobisty, upragniony cud.
Czym jest ten cud? Tym, czego własnymi możliwościami nie mogę osiągnąć, co z pozoru racjonalizmu wydaje się niemożliwe do spełnienia. Kiedy ja traciłam nadzieję, a moje pragnienie należało według światowych standardów złożyć na marach, zaczynałam modlić się o cud.
Bóg wysłuchał moich modlitw. Sprawił w moim życiu kilka „niemożliwych” cudów. Te cuda można nazwać symbolicznie zmarłymi córkami – świat nie dawał im szans na zmartwychwstanie.
To buduje wdzięczność i zaufanie, sprawia też, że coraz więcej widzę w moim życiu „zmarłych córek” i coraz częściej zapraszam Boga do tego, by w moim życiu czynił cuda. Nie jestem pazerna, po prostu tam, gdzie kończy się moja sprawczość, zaczyna się Boża.
Dlatego módlmy się w naszym codziennym życiu o spełnianie naszych prywatnych, wyproszonych cudów. Cuda niekoniecznie muszą być spektakularnymi zjawiskowymi zdarzeniami. Czasami to po prostu dobra praca, uwolnienie się z nałogu, zakup mieszkania, urodzenie zdrowego dziecka… I czasami trzeba modlić się długo, jednak, jeżeli nasza potrzeba zgodna jest z wolą Boga, Bóg uczyni ten cud.
Nie słuchajmy świata, który mówi: nie trudź już Boga! Boga trzeba trudzić swoją osobą, bo On cieszy się z naszej dziecięcej wiary. Bóg chce, żebyśmy w Nim pokładali nadzieję. Bo w kim innym mielibyśmy ją pokładać? Bóg nie nuży się nami, to my nużymy się oczekiwaniem na cud. I zazwyczaj dlatego on się nie wydarza…